O tym jak miasto i wieś zmieniają się w rzece czasu
Paul Flückiger

Komórki, Internet, rachunek bankowy, karty kredytowe – coś się tu jeszcze dzieje. Metropolie rozrastają się, natomiast całkiem inaczej wygląda życie na wsi. W Warszawie rosną drapacze chmur, a ceny nieruchomości dorównują tym z Nowego Jorku czy Londynu. Billboardy reklamujące coca-colę czy oferty internetowe zakrywają wyniszczone fasady socjalistycznych budynków, sieci fast foodu wypierają tradycyjne budy z zapiekankami, a różnica dochodów między miastami i prowincją jest ogromna. Wydaje się, że tu czas się zatrzymał. Tutaj domowy świniak zapewnia tymczasowe utrzymanie. Wsie od lat pogrążone są w głębokim śnie, częściowo bez prądu i połączeń telefonicznych, a bezrobocie sięga około 25%. Sieć ulic i kolejowy proszą się o modernizację, a projekt autostrady Berlin-Warszawa finansowanej z prywatnych pieniędzy znowu został przesunięty. Pobudka!

Droga między Zieloną Górą i Poznaniem jest na niektórych odcinkach zaopatrzona w barierki, zebry dla pieszych są odnowione, a nocą reflektory oświetlają drogę. W Stęszewie, 30 kilometrów na zachód od Poznania, arteria komunikacyjna przecina wieś, jakby zapowiadała nowy czas – czas przestrzeganych norm UE i europejskich zasad bezpieczeństwa. Jednak w połowie drogi południe w kierunku na Mosiny, Polska jawi się tak, jakby od przystąpienia do UE w maju 2004 roku nie wydarzyło się nic. Wyboista żwirówka prowadzi koło szarej tuczarni świń do centrum wsi Stare Dymaczewo. Po 1989 roku miejscowy sklepik zmienił jedynie swój asortyment artykułów codziennego użytku. Rolnik Jan Watrowicz jest w zasadzie nadal przeciw UE. Chociaż – jako wyborca konserwatywnych bliźniaków Kaczyńskich musi to przyznać – jego dochody wzrosły w ciągu ostatnich dwóch lat. „Ale ceny! Niewyobrażalne!“, narzeka przysadzisty mężczyzna z wałęsowskim wąsem. I rzeczywiście wzrostowi zarobków rolników o przeciętnie 50% towarzyszy, choćby w przypadku nawozów, wzrost cen o dobre 30%.

Kraina mlekiem i miodem płynąca

Na przystąpieniu Polski do UE wygrali głównie rolnicy – to bądź co bądź 1,8 miliona albo przynajmniej co dziesiąty pracujący. Widać to również w Starym Dymaczewie: w niektórych gospodarstwach nowe maszyny stoją już w pogotowiu, domy lśnią świeżymi kolorami. Ale gmina nadal jest biedna; nie ma kanalizacji, a o asfalcie nikt we wsi nawet nie marzy. Jan Watrowicz nie potrzebuje asfaltowych dróg, jego pierwszą dużą inwestycją był nowy traktor. „UE płaci połowę sumy inwestycji“, szepce konspiracyjnie staruszek z ogorzałą na wietrze twarzą. Co nie oznacza, że nabrał zaufania do Brukseli. Problematyczny z punktu widzenia gospodarki całego kraju przypadek „polskich rolników” zamienił się w historię sukcesu: eksport żywności wzrósł od 2004 roku o 60%. Do Unii Europejskiej rolnicy eksportują w stanie surowym i przetworzonym przede wszystkim mięso, mleko i warzywa.

Życie ma swoją cenę

Cenę za zwiększony popyt na polską żywność za granicą płacą przede wszystkim miasta. Jednak w Poznaniu - w przemysłowej metropolii niewiele słychać skarg, mimo wzrostu cen żywności o okrągłe 8%. Tutejsze zakłady przemysłowe przyczyniły się do boomu eksportowego we wszystkich branżach, podnosząc wzrost gospodarczy Polski z 4 do 5%. Wymienić tu można choćby Beiersdorf-Lechia, Nestlé-Goplana lub Volkswagen-Poznań. Nazwy mówią same za siebie: udział kapitału zagranicznego w fenomenalnym wzroście polskiego eksportu o 25% rocznie od chwili przystąpienia do UE wynosi 60%. Przyczyniło się do niego wiele średnich przedsiębiorstw z Niemiec, które przenoszą produkcję na terytorium wschodniego sąsiada. Być może również dlatego Poznań głosował w wyborach parlamentarnych na liberałów. Zatwardziali, krótkowzroczni, nieufnie nastawieni do mechanizmów rynkowych bliźniacy Lech i Jarosław Kaczyńscy znaleźli poparcie głównie wśród emerytów.

Praca i wynagrodzenie

Trudno mówić o przyjaznej inwestycjom polityce braci Kaczyńskich. Jednakże międzynarodowi i polscy inwestorzy nie dali się do tej pory odstraszyć nawet populistycznym hasłom skrajnie prawicowych, ultrakatolickich partnerów koalicyjnych. W odróżnieniu od regionalnych konkurentów, Węgier, Czech i Słowacji, bezpośrednie inwestycje zagraniczne w Polsce zmniejszyły się od 2004 roku, mimo to miasta – jak na przykład Łódź – z prawie 20%-wym bezrobociem i o sytuacji określanej jako beznadziejna, po przystąpieniu do UE przyciągnęły znaczące inwestycje typu greenfield. Amerykański producent komputerów Dell zdecydował się część swojej europejskiej produkcji przenieść z Irlandii do Polski, w Łodzi ma powstać 12.000 nowych miejsc pracy. Niskie ceny nieruchomości, dobrze wykształceni pracownicy, koszty wynagrodzeń niższe 30 do 40% niż w Poznaniu przesądziły o wyborze Łodzi. Wcześniej w byłym bastionie przemysłu tekstylnego osiedliły się takie firmy jak Bosch, Siemens i Gillette. Wszystkie przyczyniają się do zmniejszenia rekordowego na obszarze Unii bezrobocia, sięgającego przeciętnie 17%. Od 2000 roku, w ciągu czterech lat liczba bezrobotnych wzrosła z 2.702.600 do 3.618.500. Bezrobocie w Polsce jest również problemem strukturalnym. Dziesiątki tysięcy ludzi szuka od kilku lat pracy; ich kwalifikacje uzyskane jeszcze w starym systemie nie są w stanie sprostać nowym wymaganiom. We znaki daje się także brak dobrych fachowców, wielu po przystąpieniu do UE wyjechało do Irlandii i Wielkiej Brytanii. Obywa kraje natychmiast otworzyły swoje rynki pracy dla nowych członków. Już teraz rozpaczliwie poszukuje się w Polsce przede wszystkim inżynierów, spawaczy i pracowników budowlanych, ale również personelu medycznego. Spowodowało to wzrost zarobków w niektórych branżach. Nowo założone firmy próbują ściągać Polaków z zagranicy z powrotem do kraju.

W ślimaczym tempie

Łódź zmienia swoje oblicze. Przemysł tekstylny ma tu wciąż duże znaczenie; równocześnie to drugie co do wielkości miasto w Polsce zaczyna rozwijać się jako centrum gospodarcze, naukowe i kulturalne. Łódź mogłaby czerpać korzyści z bliskości politycznego i finansowego centrum, jakim jest Warszawa, jednakże szwankująca infrastruktura hamuje rozwój. Chociaż od lat rozbudowuje się lotnisko i projektowane są szybka kolej i autostrady, to przynajmniej do 2012 roku 140 kilometrów dzielących Łódź od stolicy pokonywać trzeba będzie mozolnie koleją - w dwie i pół godziny. Samochodem dojechać można wprawdzie szybciej, ale podróż jest znacznie bardziej niebezpieczna. W upalne na lato tworzą się w asfalcie głębokie koleiny. Z Łodzi do stolicy nie ma autostrady – w całej Polsce istnieje niecałe 500 kilometrów autostrad.

W blasku nowych fasad

Ten, kto po mozolnej podróży do Warszawy oczekuje zaspanej, postsocjalistycznej stolicy, rozczaruje się. Tutaj, gdzie napływa lwia część inwestycji, sklepy i luksusowe hotele wyrastają jak grzyby po deszczu, rozkwita nie tylko rynek nieruchomości, lecz również giełda – w obu przypadkach z dwucyfrową stopą przyrostu. Na warszawskiej giełdzie wysokie kursy utrzymują się od trzech lat. Również sektorowi bankowemu, będącemu w 70%-tach w rękach zagranicznego kapitału, przepowiadane jest wysokie tempo wzrostu, gdyż do tej pory tylko co drugi Polak posiada rachunek bankowy. Właśnie w Warszawie gospodarka okazuje się zdecydowanie odporna na polityczne humory.

Gdzie diabeł mówi dobranoc

Wszystko wygląda inaczej w Czeremsze, trzy kilometry od białoruskiej granicy. Tutaj, na skraju ostatniej europejskiej puszczy, Puszczy Białowieskiej, już dawno zostały zamknięte kombinaty drzewne, upadły pegeery. Niemal co drugi mieszkaniec nie ma pracy – co nie jest rzadkością przy tak zwanej Ścianie Wschodniej, sięgającej od Mazur, przy granicy rosyjskiej enklawy kaliningradzkiej, po Podkarpacie, graniczące z Ukrainą na południowym wschodzie. Wielu mieszkańców tych obszarów żyje z przemytu oraz zbierania grzybów i jagód. Jakość życia i wynagrodzenia w Polsce wschodniej jest o połowę mniejsza niż w okolicach Warszawy. W mglisty jesienny poranek około dwudziestu miejscowych, prawie wyłącznie emerytów, poszukuje miejsca siedzącego, aby starą kolejką pojechać do oddalonego o niecałe 10 kilometrów Wysokolitowska. Podróż na Białoruś kosztuje 3,10 euro – to dużo pieniędzy jak na Czeremchę. Inwestycja opłaca się jednak: „kupuję tylko papierosy i wódkę„, twierdzi starsza kobieta o twarzy pokrytej zmarszczkami. Nic innego dzisiaj się już nie opłaca. Za granicą pociąg ma tylko pół godziny postoju, zanim wyruszy w drogę powrotną do Polski. Kto go przegapi, musi czekać do wieczora. Ledwo pociąg zatrzymał się na brzydkim dworcu i wysiedli białoruscy celnicy, grupka ludzi z kołyszącymi się workami i pustymi torbami drepcze po zabłoconym placu w stronę nieotynkowanych domów. Jedynie wtajemniczeni mogą się domyślić, że można tam coś kupić. „Co Pan się dziwi? Ludzie przecież muszą z czegoś żyć“, komentuje polski urzędnik graniczny.

Paul Flückiger jest korespondentem gazety „Neue Zürcher Zeitung am Sonntag“ na Europę Wschodnią. Od sześciu lat mieszka w Warszawie.
temat:
Praca, niepraca

projekty na ten temat:
Futuryzm miast przemysłowych – Sto lat Wolfsburga/Nowej Huty
[ wystawa ]
Elektropopklub
[ Elektroniczna muzyka i sztuka w Bytomiu i Wolfsburgu ]
Skarbek
[ Teatr między sztukami plastycznymi i tańcem ]